Rano:
wreszcie weekend, to moj ostatni wolny tydzien, w niedziele zaczynam prace. Oczywiscie nie siedzimy w domu, jedziemy dzis do Khor-al-`Udeid, innymi słowy nad Inland Sea (czyli w wolnym tłumaczeniu Morze Sródlądowe). Angielska nazwa jest trochę myląca, dużo trafniejsze jest arabskie "khor", co oznacza zatoczkę, przesmyk. Al Khor jest w rzeczywistości sporym przesmykiem i dosc gleboko wciana sie w ląd. Jak w przypadku wielu nazw miejsc tutaj, Khor-al-`Udaid ma również parę pisowni. Jest to rezultat próby przeniesienia arabskich nazw na angielski. Dlatego widziałam już Zekrit pisane przez „i”, ale też przez dwa „e”, czyli Zekreet. W Marhabie (tutejszym przewodniku informacyjnym) Inland Sea określane jest jako Khor-al-Adaid, w Internecie znalazłam też nazwę Khor-al-Daid. Zamieszanie z nazwami może wydawać się męczące, ale można się przyzwyczaić, tak jak można się przyzwyczaić, że rzadko tu używa się nazw ulic albo że czasem tych nazw nie ma. Wracając do Khor-al-Adaid, to podobno urokliwe miejsce. Dokoła są podobno ogromne piaskowe wydmy. Do samego morza nie można dojechać drogą, trzeba jechać off road, czyli przez pustynie. Jak bylo opisze po powrocie. Ok, biegne pakowac prowiant.
Wieczorem: Opis Inland Sea będzie jednak kiedy indziej :)
Przed wyjazdem zadzwonił Olo, że jest chory i jednak nie jedzie, a że woleliśmy nie ryzykować wyprawy jednym samochodem na pustynię, zmieniliśmy miejsce podróży.
Wybraliśmy się do Sealine Beach. Jedzie się tam przez Al Wakre i dalej na południe wzdłuż wybrzeża. Po drodze mija się rafinerie, więc w pewnym momencie w aucie czuć niezbyt przyjemny zapach gazu.
Przed wjazdem do Sealine Beach zobaczyliśmy dwa osiodłane wielbłądy. Podjechaliśmy do nich zrobić zdjęcie. W cieniu stojącej obok ciężarówki odpoczywali właściciele wielbłądów. Marcin poszedł zapytać ile kosztuje przejazdzka. Okazało się, że 20 riali za parę minut. Marcin, widząc mój uśmiech na widok zwierzaków, postanowił mi zasponsorować przejażdżkę. Bardzo fajne przeżycie, choć wysoko i wielbłąd niezle kołysze gdy wstaje i siada. Poniżej parę zdjęć.
W Sealine Beach jest ośrodek wypoczynkowy, do którego pewnie trzeba mieć karte klubowa i pare malych sklepików. W jednym z nich jest wulkanizacja, wiec po szaleństwach na wydmach, można dopompować koła (żeby jeździć po wydmach trzeba najpierw spuścić trochę powietrze z opon). Marcin poszedł zapytać w jakich godzinach są otwarci i okazało się, że 24 h na dobę.
Pojechaliśmy kawałek dalej na „publiczna” plaże. Bardzo fajne miejsce! Przejrzysta woda, mięciutki piasek, bez pokruszonych muszelek i kamieni na dnie (a to rzadkość na tutejszych plażach). Na pewno tu jeszcze nie raz przyjedziemy! Przy plaży spora wydma, więc z wody można obserwować wjeżdżających na nią ludzi. My tez próbowaliśmy, ale musieliśmy zawrócić przed wierzchołkiem, bo nie mieliśmy spuszczonego powietrza w oponach.
Ponieważ był piątek, na plaży nie było tłoku, żadnych Arabów z rodzinami (w piątki mają święto i modlą się w meczecie, a teraz dodatkowo poszczą, bo jest Ramadan), tylko nieduże grupki Europejczyków. Niedaleko nas rozłożyły się na kocu dziewczyny w bikini, więc czułam się jak na jakiejś europejskiej, a nie arabskiej plaży. Nie wiem tylko jak one mogły się w tej temperaturze opalać, piasek w dzień jest tak gorący, że aż parzy w stopy. My mieliśmy czerwone buzie zaraz po wyjściu z wody. Chyba na opalanie trzeba jeszcze z miesiąc poczekać :) Zrobiliśmy parę zdjęć, wykąpaliśmy się raz jeszcze i ruszyliśmy dalej.
Naszym kolejnym przystankiem było Umm Bab. Według opisów i zdjęć w Marhabie, jest tam ładna plaża, zwana również Palm Tree Beach, ponieważ rosną tam palmy. A ze jest to nietypowe dla plaż tutaj, postanowiliśmy sprawdzić to miejsce.
Niestety, Umm Bab nas w dużej mierze rozczarowało. Palmy są, owszem, ale w większości wysuszone, plaża brudna, a w wodzie pełno glonów. Nie było więc mowy o kąpieli. Objechaliśmy więc kawałek plaży i ruszyliśmy dalej.
Z Umm Bab postanowiliśmy pojechać do Dukhan, bo nie jest daleko, a potem dopiero do domu. W Dukhan poplywaliśmy trochę, co mi sprawiało trudność, był duży wiatr i fale. Zazwyczaj nie jest tu bardzo wietrznie, a morze jest spokojne i przypomina raczej niezmąconą taflę jeziora. Marcin zaczął żałować, że nie mamy ze sobą naszego latawca, bo pogoda idealna, żeby go puszczać. Latawiec przyjdzie w paczce z Polski, a że paczka wysłana drogą morską, to trochę sobie jeszcze na nią poczekamy.
Wieczorem zajrzeliśmy do Ola, który kolejny raz postanowił leczyć przeziębienie ulubionym polskim trunkiem ;) Tak więc do sałatki greckiej panowie pili wódkę, a jedyna pani w tym towarzystwie, czyli ja- piwo :) Jak to się skończyło, opisywać nie będę, powiem tylko, że kolejny dzień zaczęliśmy późno i na pewno przed południem nigdzie nie wyruszymy ;)